Autor:

2016-06-03, Aktualizacja: 2016-06-03 12:19

Mówili: "Spójrz na mapę, dziewczyno. Zobacz, jak to daleko"

Ilona Wiśniewska w "Białym" opisywała Spitsbergen, norweską wyspę na kole podbiegunowym. W swojej drugiej książce zatytułowanej "Hen" opuszcza północ kraju i jedzie tysiąc kilometrów na południe. Tyle że to, co dla niej jest południem, dla reszty świata jest najbardziej wysuniętą na północ częścią Europy. W "Hen" poznajemy Finnmark, czyli norweską część Laponii, miejsce, gdzie mieszka niewiele osób, ale zjeżdżają się tu artyści, by stawiać autobusy na sztorc i wypisywać na ścianach teksty typu: "Dorsz jest wielki".

Autorka jest reporterką i fotografką. Pochodzi spod Opola, a od sześciu lat mieszka na północy Norwegii: najpierw na wyspie Spitsbergen, najbardziej wysuniętym na północ zamieszkanym miejscu na świecie, potem w Finnmarku, który opisuje w "Hen". Za swój debiut, książkę "Białe", była nominowana m.in. do Nagrody "Newsweeka" im. Teresy Torańskiej. Jej mężem jest norweski pisarz, Birger Amundsen.

Pierwsza rzecz, która się rzuca w oczy przy czytaniu „Hen” to to, jak bardzo ta książka różni się od „Białego”. Twoja pierwsza książka była tak przyjemnie idealistyczna, wszystko było w niej ładne i kolorowe, a „Hen” przytłacza – wszyscy umierają, miasta pomału osuwają się do morza... Skąd taka diametralna różnica w nastrojach?

Może dlatego, że jestem już za długo na północy. Może powinnam stamtąd wyjechać? Jestem tam już szósty rok i cały czas spotykam starych ludzi. Bardzo się boję nie swojej starości i to jest mój sposób oswajania tego lęku. Dlatego piszę o wyludniających się terenach i umierających ludziach. Na takich bohaterów trafiałam albo może to oni trafiali na mnie. A w „Białym” po prostu opisywałam grupę swoich przyjaciół.

Nie swojej starości, czyli czyjej?

Nie chcę rozmawiać o życiu prywatnym. Po prostu oswajam sobie pewne rzeczy, które być może mnie czekają w przyszłości. I robię to na północy, która nie jest jeszcze opisana, więc załatwiam dwie sprawy jednocześnie. Tak, to jest smutna książka, ale zeszły rok był dla mnie smutny, więc to wszystko się składa w całość.

© Ilona Wiśniewska


W sporej części „Hen” opowiada o rodzinie Twojego męża.

Dla niego to bardzo ważna książka. Jest w „Hen” taka scena, kiedy siedzieliśmy w trójkę: Birger, jego ojciec i ja. Ojciec opowiadał o dzieciństwie Birgera, a kiedy zapytałam go, czy jest dumny z syna, od razu zmienił temat. Ale gdy siedzieliśmy już tylko we dwoje, powiedział, że oczywiście, tak. Dzięki temu Birger to wie, choć nigdy tego nie usłyszał – to jest tylko w książce. Dla niego to trudne, ale i piękne rzeczy, bo nikt inny nie mógł tego opisać. Jego ojciec nie napisał, a on sam nie może, bo to dla niego zbyt bliskie. Więc napisałam to ja, cudzoziemka.

Jak się zaczęło pisanie tej książki?

Poznałam Iberta w 2009 r. Był dla mnie fascynujący, bo nigdy nie znałam tak starego człowieka, który by tyle pamiętał i tyle opowiadał. Ja na przykład nigdy nie miałam dziadka i dlatego fascynują mnie starzy ludzie, którzy dużo pamiętają. W mojej rodzinie nie było nigdy nikogo takiego. Na początku w ogóle mnie nie lubił. Kiedy zaczęłam go przytulać na powitanie, bardzo się spinał, bo nie nawykł do kontaktu fizycznego, a ja po prostu zawsze chciałam mieć takiego dziadka! Trochę trwało, zanim się dotarliśmy. Wszystko zaczęło się tak, że opowiadał mi historie rodzinne, a te historie we mnie zostawały. I w pewnym momencie zaczęło mi się to składać w takie „Dzieci z Bullerbyn”. Dopiero potem rozwinęło się to w książkę o Finnmarku.

„Hen” fajnie kontrastuje z inną głośną książką o Norwegii, czyli „Moją walką” Knausgårda. Podczas gdy on przeżywa na setkach stron dramat bycia mężczyzną i to, że czuje się niemęsko, spacerując z dziecięcym wózkiem, bohaterowie Twojej książki na surowej północy, gdzie dzieci grają ludzkimi czaszkami w bule, mówią, że „wszystko się ułoży”. Skąd się to bierze?

Północ jest mentalnie inna, tam ludzie są bardziej otwarci. Sami Norwegowie o tym mówią, że na północy łatwiej jest nawiązywać kontakty. Ci ludzie żyją na pograniczu, są ciekawi świata. Mają morze, którym przypływają statki z całego świata. Knausgård pochodzi z Oslo, więc ma zupełnie inne podejście. Nie wiem, czy on by sobie na tej północy poradził.

W czerwcu wychodzi czwarty tom „Mojej walki”, w którym Knausgård opowiada o tym, jak wyjechał na północ do rybackiej wioski i całkiem nieźle się tam odnalazł. A o ludziach z północy pisze to samo, co właśnie mi powiedziałaś.

Lars Christensen, autor książki o Beatlesach, mówił mi to samo. Niedawno spędził jakiś czas na północy Norwegii i opowiadał mi, że tam się czuł dużo bardziej u siebie, niż w Oslo. Tylko najpierw trzeba na tę północ pojechać, a Norwegowie tego nie robią. Dorośli, wykształceni ludzie ze stolicy nie wiedzą o tym regionie prawie nic. Niedawno z okazji 70. rocznicy zakończenia II wojny światowej przeprowadzono sondę uliczną, podczas której pytano młodzież w Oslo, długowłose norweskie dziewczęta, czy wiedzą, co się wydarzyło w Finnmarku podczas wojny. Nikt nie wiedział, że wszystko zostało spalone. To tak jakby ktoś u nas nie wiedział, że jakieś całe miasto zostało zbombardowane.

Dlaczego tak jest?

Kiedy pytałam o to samo Norwegów na północy, odpowiadali mi: „Spójrz na mapę, dziewczyno, zobacz, jak to jest daleko”.
Im bardziej na północ, tym mniej ludzi, a im mniej ludzi, tym mniej są istotni.

© Ilona Wiśniewska


Ale jednocześnie Finnmark nie jest tak całkiem odcięty od świata. W trzeciej części książki opisujesz już inną stronę północy, z młodymi ludźmi, sztuką uliczną, festiwalami…

Północ jest bardzo różnorodna. W jednym regionie są te wyludniające się wioski i miasta, do których przyjeżdżają artyści z południa z własnym pomysłem na to, jak ta północ mogłaby wyglądać. Jak choćby Pøbel, streetartowiec, który przyjechał ze Stavanger.

Jak wygląda Riddu Riđđu - festiwal muzyczny, który opisujesz?

Trwa trzy dni, wypada w lipcu w dzień polarny i przez cały czas jego trwania nie zachodzi słońce. Jak na północ Norwegii, to jest to duża impreza, przyjeżdżają na nią artyści z całego świata. To największy na świecie festiwal ludności rdzennej. Wszystko jest podobne, tylko przeżywa się go trochę inaczej, niż duży, letni festiwal w Polsce. Tam namioty muszą mieć specjalny otwór, żeby sobie móc w nocy rozpalić ognisko. Byłam tam po raz pierwszy w zeszłym roku, siedziałam w puchowej kurtce i czapce, piłam piwo i było mi strasznie źle. To już nie była ta radość. A poza tym wszystko jest tak samo: wszyscy piją piwo i rano gdzieś się budzą.

Z całej północy, które miejsce było najbardziej "Twoje"?

Vardø. To z autobusem z okładki. Trochę się teraz boję, bo spędziłam tam kilka tygodni podczas orkanu, nie mogłam spać przez tydzień. Ostatnią stronę książki napisałam właśnie w Vardø po tym tygodniu niespania. Chciałam, żeby czytelnik też się trochę pomęczył, tak jak ja się męczyłam. Potem wyjechałam stamtąd i do tej pory jeszcze nie wróciłam.



Ten okładkowy autobus nie tylko świetnie wygląda, ale też bardzo przyjemnie koresponduje z treścią książki.

To jest dobra metafora północy. Mówi o tym, że ludzie się wyprowadzili, ale i że mają poczucie humoru. Pamiętam jeszcze, że kiedy pierwszy raz byłam w Vardø, które wtedy było dość nieprzyjemnym, nieposprzątanym i zapyziałym miejscem, to autobus jeszcze rdzewiał gdzieś w centrum między innymi samochodami. Teraz stoi obok wjazdu do dwukilometrowego tunelu, który prowadzi pod morzem na wyspę. Pøbel, artysta z Norwegii, namalował na nim wielkie oko, więc kiedy się do niego wjeżdża, wygląda to tak, jakby pożerał cię wielki wąż morski. Wiesz, jakie to robi wrażenie? Od razu wiesz, że wyjedziesz z tego tunelu w jakimś wyjątkowym miejscu.

Jak wygląda normalne, codzienne życie na północy?

Tam wszystko jest uzależnione od pogody. Życie jest sezonowe, bo ryby przypływają sezonowo. Rybacy pracują kilka miesięcy na morzu, a potem mają wolne. Północ była przez tych z południa często opisywana jako region leniwych ludzi, bo akurat przyjeżdżali, kiedy rybacy nie pracowali, bo nie było ryb. A poza tym ludzie mają tam duże, płaskie telewizory, jedzą mrożoną pizzę i słodycze w soboty, bo tak się przyjęło w Norwegii. Grają też w gry komputerowe…

© Ilona Wiśniewska


Da się tam zamieszkać na dłużej?

Po miesiącu byłam w takim stanie psychicznym, że nie chciałam stamtąd wyjeżdżać. Bo z jednej strony nie możesz spać, wiatr wieje, ale łapiesz taki syndrom sztokholmski.
Przez chwilę chciałam się tam osiedlić i nawet oglądałam dom po jakimś panu, który się powiesił. Tylko co tam robić? Trzeba mieć dużo fantazji i oszczędności, żeby coś tam zacząć. Teraz już się wyprowadziłam, wszystkie moje rzeczy płyną statkiem w kontenerze na południe – do Tromsø.


Rozmawiał Marcin Śpiewakowski, dziennikarz warszawa.naszemiasto.pl
  •  Komentarze

Komentarze (0)