Autor: Magdalena Gintowt-Dziewałtowska

2016-04-29, Aktualizacja: 2016-04-29 15:44

Mud Max. Najgorsza jest "porodówka", chcę się wydostać, ale nic nie widzę

Posiniaczone, pełne zadrapań, potłuczone nogi nigdy nie wyglądają dobrze po takim biegu. Już nawet przestałam myśleć o noszeniu sukienek. Brzmi mało zachęcająco? Tak. Czy mnie to zniechęca do biegania? Nie! Czy odstraszy od testowania kolejnych tras z gęstym błotem, brudem, kurzem i przeszkodami? Tym bardziej nie! Tak na marginesie, tych przeszkód na pewno nie wymyślają osoby normalne! A kto decyduje się na start w Mud Maxie?

Mój pierwszy ekstremalny bieg przed dwoma laty miał być osobistym wyzwaniem, próbą zamknięcia przeszłości, pokonania słabości, negatywnych emocji, a także sprawdzenia swoich granic. Sprawdziłam, przesunęłam je o kilka centymetrów, ale zechciałam jednocześnie sięgnąć po więcej. Dlaczego? Bo to po prostu świetna zabawa, okazja do poznania pozytywnie zakręconych ludzi - tak, to przede wszystkim oni tworzą tę niesamowitą atmosferę.



Za mną już dziewiąty z kolei ekstremalny bieg - Mud Max (patrz: zdjęcie główne). Tym razem do arcytrudnych wyczynów doszło we wsi Zawiesiuchy, około 30 kilometrów za Warszawą, na terenie uroczego miejsca, zwanego Farmą Makedońskich. Nie wiem dlaczego, ale ten wiejski klimat, fantazyjna nazwa i okoliczności biegu skojarzyły mi się czarną komedią "Kołysanka" w reżyserii Juliusza Machulskiego. Jej bohaterami byli członkowie bardzo upiornej rodziny Makarewiczów, która siała zamęt w swojej okolicy...

Wracając jednak do Mud Maxa... Żeby dotrzeć na miejsce startu o odpowiedniej porze, musiałam zerwać się z łóżka o godz. 4. rano. Nie było to łatwe. W głowie wciąż kłębiły się myśli: "Ale po co tak wcześnie wstawać, tłuc się 400 km samochodem i potem jeszcze męczyć podczas biegu przez siedem kilometrów w leśnej głuszy?!" Ostatecznie jednak wrodzona ciekawość wzięła górę.



© Darek Nowak / DFOTOSPORT



Jesteśmy na miejscu. Mnóstwo ludzi wokół, na oko jakieś 200-250 osób. Młodzi, starsi, jeszcze starsi. Kilkanaście osób rozpoznaję z biegów w Trójmieście. Jedni rozgrzewają się na trawie, inni jedzą banany, jeszcze inni wymieniają się strategiami działania na trasie. Są też tacy, którzy wybierają samotność przed biegiem, ciszę, kontemplację otoczenia. W powietrzu unosi się zapach kolorowych rac startowych - znak, że pierwsi męczennicy brną już gdzieś między bagnem, trzęsawiskiem, a drogą w lesie. Wśród nich jest nawet przyszła panna młoda ze swoimi druhnami, które właśnie tak postanowiły zorganizować jej wieczór panieński, a właściwie dzień.

Romuald (żółta kurtka, opaska na głowie) wygląda zaskakująco młodo jak na swoje 47 lat. Niedawno brał udział w Runmageddonie - tym klasycznym, a kilka godzin później - w nocnym. Nie jest to jego debiut w Mud Maxie, był także w Gniewinie i jak zapowiada, zamierza ukończyć wszystkie biegi w tej serii, czyli także w Bieszczadach i Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Przyjechał do Zawiesiuch z Łodzi jako jedyny reprezentant tego miasta.

- Lubię takie biegi. To walka z samym sobą i fajna zabawa - mówi. - Nie można przecież cały czas siedzieć w fotelu. Podczas Mud Maxa najważniejsze są przeszkody, sposób na ich pokonanie i dobiegnięcie do końca.
A na mecie czuję wolność, jeszcze raz wolność i siłę! Znajomi niestety tego nie rozumieją i nie podzielają mojej pasji, ale ja takie bieganie bardzo lubię - dodaje.



© Magdalena Gintowt-Dziewałtowska

Romuald reprezentował w biegu Łódź

18-letnia Zuza wygląda na nieco wystraszoną. Mieszka w Warszawie i tam na co dzień trenuje biegi 10-kilometrowe, na klasycznych, asfaltowych trasach. Jej strój i sposób rozgrzewki świadczą o pełnym profesjonalizmie. - To mój debiut na takiej ekstremalnej trasie. Nie ukrywam, że trochę się boję, bo przeszkody robią na mnie wrażenie - przyznaje. - Ale podoba mi w tych biegach wsparcie ludzi na trasie, ich wzajemna pomoc przy przeszkodach. Jak dobiegnę do mety, chcę być z siebie dumna, że dałam radę kolejny raz - dodaje.


© Darek Nowak / DFOTOSPORT

18-letnia Zuza z Warszawy debiutowała na tak ekstremalnej trasie

Asia i Daniel z Warszawy (on w bordowej bluzie, ona w koszulce z napisem "YES") dobrali się podczas biegu przypadkowo. Ją przygnała tu siła, charakter i ekstremalne upodobania - na ten rok zaplanowała już 11 startów! Jego na debiut namówiły koleżanki, które ostatecznie same zrezygnowały ze startu. Na szczęście spotkał Asię i postanowili trzymać się na trasie razem.

- Człowiek szuka całe życie czegoś, w czym można się realizować. Jestem święcie przekonana, że znalazłam to właśnie tu i teraz - mówi Asia (31 lat).
- Ludzi przyciąga tu świetna organizacja i chęć przeżycia przygody. Na starcie czuję przypływ pozytywnej energii i adrenaliny. W trakcie biegu bywa różnie - czasem dobrze, ale też trzeba pokonać swój punkt krytyczny. Jak już się to zrobi, jest OK. Jednak kiedy na drogowskazach widzę, że do mety został już tylko kilometr albo dwa, to człowiek rodzi się na nowo i biegnie sprintem, jak na początku. Nie czuje się już bólu, ma się ochotę żyć i walczyć do końca - dodaje Asia.


© Magdalena Gintowt-Dziewałtowska

Asia i Daniel z Warszawy postanowili trzymać się na trasie razem

Daniel przyznaje, że jest "biegową dziewicą". - Spodziewam się, że będzie ostry wycisk i mnóstwo pozytywnej energii - mówi. - Nie wiem, czy powinienem biec w bluzie, czy tylko w samym podkoszulku (jest 10 stopni Celsjusza). Rozbawił mnie. Może i lepiej, że nie wie, co go czeka?

Tuż przed moim startem (bo zawodnicy startują falami) na mecie udaje mi się złapać Michała. Zajął pierwsze miejsce w swojej turze, a jak się później okazało - trzecie w ogólnej klasyfikacji. Jest ubłocony, brudny, ale zadowolony z siebie. - Dobiegłem z czasem 1h i 5 minut - cieszy się. - Fajny bieg. Spodziewałem się właśnie tego, co było, czyli dużo wody, błota i przeszkód - dodaje.


© Magdalena Gintowt-Dziewałtowska

Michał zajął trzecie miejsce w ogólnej klasyfikacji

Czuję przypływ adrenaliny, żołądek podchodzi mi do gardła. Już wiem, że jestem u siebie. Wśród osób, które chcą przeżyć przygodę. Odbieram pakiet startowy. Wokół biegają uśmiechnięci i chętni do pomocy wolontariusze. - Zrobić Ci numerek? - pyta jeden z nich. - Zrobić - odpowiadam, a on nanosi mazakiem na moją twarz nr 355. - Musi tak być, bo kartka i tak by odpadła - tłumaczy i zapowiada to co nieuchronne.

Start. Za chwilę godz. 12.20. Wokół mnie kilkadziesiąt osób w trzeciej fali. - Jesteście gotowi?! - pyta konferansjer. - TAAAK! - krzyczymy. Już nie ma czasu na zmianę decyzji. Wybiegamy. Jak zwykle zaczynam za szybko, jak zwykle "chłostam się" za to w myślach i muszę wyrównywać oddech. Ale entuzjazm innych dodaje mi energii. Za tak zwanym pierwszym krzaczkiem od razu pojawia się przeszkoda, przed którą dziki tłum na pół sekundy przystaje z konsternacją. Po chwili już wszyscy wbiegają do chłodnego jeziora, które trzeba pokonać w poprzek. - Zimna woda. Trzeba było zostać w domu - słyszę koło siebie głos jakiegoś śmiałka.


© Darek Nowak / DFOTOSPORT

Trochę wody dla ochłody

Potem ścianki - niższe można pokonać samemu, przy wyższych robi się zator - trzeba współpracować. Panowie chętnie służą ramieniem, podpierają pośladki. Przez kolejne kilometry, aż do samego końca, kręta trasa biegnie przez leśne ścieżki, przecięte korzeniami albo przez głębokie, zawalone kłodami strumyki oraz tereny podmokłe, wręcz bagienne. I te połacie kolczastych jeżyn. - Dlaczego głupia założyłaś krótkie getry? - pytam sama siebie. - Przynajmniej będzie co wspominać na starość i opowiadać wnukom! - chwilowy kompan dodaje mi otuchy.

Od czasu do czasu proste, kilkusetmetrowe odcinki trasy powinny złagodzić ból mięśni. Zastępuje go jednak mocno odczuwalna zadyszka. Przedzieranie się przez to wszystko jest naprawdę trudne, mozolne, syzyfowa praca. Ale bywa też zabawnie. - To ludzie ludziom zgotowali ten los - słyszę gdzieś po drodze od jednego ze starszych biegaczy.


© Darek Nowak / DFOTOSPORT

Ekstremalna "porodówka" w błocie

Jedną z najgorszych przeszkód jest "porodówka", czyli czołganie się w obślizgłym, głębokim i gęstym błocie w tunelu z opon (cztery rzędy). Będąc w środku, nie mając siły na wydostanie się, zaczynam się zastanawiać, czy tak właśnie wygląda poród?
Wyciągam rękę nie wiadomo do kogo, chcę się jak najszybciej wydostać, odetchnąć, biec dalej. Chcę widzieć. Ale błoto skleja mi powieki.


W końcu biegnę dalej. Gdzieś pomiędzy długą, wąską i wysoką równoważnią, sznurowymi, luźnymi drabinkami oraz chodnikiem wykonanym z opon (znowu one!) pojawia się tzw. leniwiec. To taśmy naciągnięte jedna pod drugą pomiędzy drzewami, na odległość 15-20 metrów. Pokonanie tego "dramatu" w pozycji na leniwca zajmowało uczestnikom średnio od 5 do 15 minut. Dobrze, że miałam rękawiczki. Dobrze, że lubię się też lenić.


© Darek Nowak / DFOTOSPORT



Trzecią, niezwykle trudną przeszkodą była oczywiście ta przed metą. Mało smaczna wisienka na torcie. Taki prztyczek w nos - nie damy Ci jeszcze skończyć, o nie nie. A już byłam w ogródku, już witałam się z gąską.... Dzwoneczek, który trzeba było poruszyć, znajdował się na wysokości kilkunastu metrów. Jedyną drogą dotarcia do niego była gruba, zwisająca lina. Z podziwem patrzyłam na tych, którym udało się po niej wspiąć, wpełzać na górę, wdrapać czy podciągnąć. Bo ja nie dałam rady. W zamian czekało mnie 20 tzw. burpees - pompek, przysiadów i wyskoków w jednym - za karę.

Dałam jednak radę zrobić zdecydowany krok przez metę i tym samym z wielkim, ubłoconym uśmiechem ukończyłam kolejny bieg, dołączając do grona szczęśliwców. Zmęczenie? Jakie zmęczenie?! Już wiem, że warto było przejechać tyle kilometrów dla czegoś, co daje mi wielką radość i moc pozytywnej energii. A pamiątkowy medal i dziewiąte miejsce wśród kobiet? Kto by o tym myślał.



© Darek Nowak / DFOTOSPORT


Magdalena Gintowt-Dziewałtowska, dziennikarka www.dziennikbaltycki.pl
Zdjęcie główne: Darek Nowak / DFOTOSPORT

© Darek Nowak / DFOTOSPORT

  •  Komentarze

Komentarze (0)