Autor:

2016-02-26, Aktualizacja: 2016-03-23 15:22

Niech żyje Nam! Mistrz z Wietnamu uwielbia Warszawę, bo mieszka tu mało osób

Grał z Bogusławem Lindą i Cezarym Pazurą, pojawił się w serialu "Ranczo", występuje w teatrach i przestrzega Polaków przed szybką jazdą samochodem. Ale przede wszystkim prowadzi w Warszawie własną szkołę sztuk walki wu shu. Poznajcie mistrza Nama.

Trudne dzieciństwo w komunistycznym Wietnamie, później wyjazd na studia do dalekiej Polski, a następnie ucieczka do Francji. Życie Nama można opisać jako pasmo nieszczęść i bolesnych przeżyć. A jednak sympatycznemu Wietnamczykowi udało się zachować pogodę ducha i świetnie odnaleźć w Polsce. Z Namem, którego prawdziwe imię brzmi Hai Bui Ngoc, rozmawiałam przed spotkaniem z autorką książki opisującej historię jego życia.

- Miałam okazję przeczytać Pana książkę... - zaczęłam. - Naprawdę? I jak? Nie płakałaś? Bo większość kobiet, z którymi rozmawiam, mówi, że nie może czytać jej przed snem, bo później nie potrafią zasnąć - opowiada Nam i zaczyna się głośno śmiać.


© Szymon Starnawski



A historia Wietnamczyka naprawdę jest tragiczna. Zacznijmy jednak od zmiany imienia, której przyczynę znajdujemy na kartach książki Julii Hamery "Niech żyje Nam. Historia mistrza". "Chciałem zmienić nie tylko wygląd, ale także imię. To nadane mi przy urodzeniu brzmi Hai, czyli morze. Niestety sposób, w jaki wymawiali je Polacy, powodował, że brzmiało jak wietnamskie „khai”, czyli cuchnący albo śmierdzący zapach moczu. Wszyscy Wietnamczycy, zwłaszcza starsi studenci, śmiali się z tego i często na mój widok zatykali sobie nos palcami, co mnie bardzo złościło. Kilka razy usłyszałem, jak Polacy śpiewają: „Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam!”. Nie wiedziałem, o jakiego Nama chodzi – było to dosyć popularne wietnamskie imię. Pomyślałem sobie, że dobrze brzmi i postanowiłem, że tak właśnie będę się przedstawiał. Odtąd zostałem Namem i nikomu nie podawałem mojego prawdziwego imienia" - opowiada.

Urodził się w 1957 roku w Wietnamie, a jego dzieciństwo przypadło akurat na lata wojny. Od samego początku został rzucony na głęboką wodę. Bez ojca, który prawie przez cały okres młodzieńczy Nama był w rozjazdach z powodu członkostwa w partii komunistycznej i pracy na kolei, często sam musiał opiekować się młodszym rodzeństwem, czasami również matką. To właśnie z tamtego okresu pochodzi jedna z najsmutniejszych historii w życiu Nama, która sprawiła, że wcześnie nauczył się, jak być głową rodziny. Po operacji usunięcia macicy, jego matka poważnie zachorowała. Po wypuszczeniu jej ze szpitala lekarze nie dawali jej więcej niż kilka dni życia. "Całymi dniami leżała skulona na łóżku, twarzą do ściany. Mówiłem do niej wówczas: "Mamo odwróć się!". Ale ona nie reagowała. Nigdy nie odwracała głowy do światła. Przykryliśmy ją trzema kocami. Bałem się na nią patrzeć, kiedy ją podnosiłem i widziałem, jak pod jej ubraniem rysują się sterczące kości. Była żywym, skurczonym szkieletem, ale zachowała jeszcze swoje rysy twarzy. W ogóle nie otwierała oczu. Najbardziej przeszkadzało mi to, że nie mogłem wydobyć od niej ani słowa. My, jako dzieci, myśleliśmy, że zaraz wstanie i zacznie chodzić. Ten moment nie chciał wciąż nadejść. Nie wiedziałem, jak dbać o mamę i co jej podawać do jedzenia." - wspomina w swojej książce. Pół roku po operacji wydarzył się cud i matka Nama wstała z łóżka.

Julia Hamera, autorka książki opisującej życie Nama, przyznaje, że dzieciństwu poświęciła najwięcej miejsca. - Na początku zakładałam, że obszerniej opiszę późniejsze lata, ale jednak dzieciństwo było najbardziej poruszające i było w nim najwięcej egzotyki, która mnie pociągała i intrygowała. Poza tym to ono ukształtowało Nama. Fascynuje mnie też to, że swoją pogodę ducha Nam budował w oparciu o bardzo mały kapitał emocjonalny. Jedyną osobą, która obdarzyła go ciepłem, była jego babcia. A mimo to udało mu się pozostać serdecznym i otwartym człowiekiem - mówi.


© Szymon Starnawski

Na zdjęciu Julia Hamera.

Jednak życie w ubogiej wiosce czy konieczność lawirowania pomiędzy nieustannie spadającymi bombami, to nie jedyna trauma, której Nam doświadczył na swej drodze. W wieku dziewięciu lat został wysłany do chińskiej szkoły z internatem. Przypada to akurat na lata rewolucji kulturalnej. Nam zaczyna mordercze, wielogodzinne treningi wu shu. Te charakteryzujące się bogactwem technik chińskie sztuki walki (z bronią białą lub bez) odcisnęły piętno na całym jego życiu.

- W książce dość gorzko opisuje Pan okres spędzony w Chinach na nauce wu shu. A jednak zajmuje się Pan tym nadal, z wielką pasją. Jak to możliwe? - pytam. - Rzeczywiście, nienawidziłem tego! Ćwiczyliśmy nawet 9 godzin dziennie, przez cztery miesiące w roku. Ale wytłumaczenie jest bardzo proste. Wu shu wyzwalało u mnie i nadal wyzwala potężną dawkę endorfin. Dzięki ćwiczeniom poprawia mi się humor. Ludzi można podzielić na osoby wysokoreaktywne i niskoreaktywne. Te pierwsze nie potrzebują wielu bodźców i mają małe potrzeby ruchowe. Z osobami niskoreaktywnymi jest na odwrót. Przez to, że zacząłem w wieku dziecięcym trenować wu shu i trwało do aż do 18. roku życia, stałem się właśnie taką niskoreaktywną osobą - wyjaśnia.


© Szymon Starnawski



Rzeczywiście, Nam jest osobą bardzo ruchliwą. W czasie naszej rozmowy dużo gestykulował, widać było, że rozpiera go energia i chęć do działania. A jednocześnie inne sporty nie pochłonęły go tak bardzo, jak wu shu. Choć jego ojciec lubił piłkę nożną, w którą Nam również grywał, mieszkając we Francji, pozostał wierny wschodnim sztukom walki. - Wu shu i tai-chi mają bardzo szeroki wachlarz technik, dlatego w zupełności mi to wystarczy. Nie miałem czasu, żeby zajmować się czymkolwiek innym, choć jestem np. fanem jazdy na snowboardzie. Mój styl jest dość agresywny. Szybszych ode mnie nie ma na stoku - śmieje się.

Jednocześnie Nam jawi się jako osoba, która wychodzi z założenia, że zawsze znajdzie czas na załatwienie swoich spraw. - Współpraca z Namem była o tyle utrudniona, że ciężko było go skłonić do dyscypliny - śmieje się Julia Hamera. - Kiedy mnie się udało wygospodarować dwie godziny czasu na rozmowę, przyjeżdżałam do niego, a on w tym czasie zaczynał gotować obiad, proponował herbatę. Uważał, że ze wszystkim zdążymy.

Julia dodaje jednak, że kiedy Namowi bardzo na czymś zależało, to potrafił całą swoją uwagę skoncentrować na obranym celu. Przykładów, że faktycznie tak jest, daleko nie musimy szukać. Nam całe swoje życie poświęcił wu shu, co zaowocowało medalami zdobytymi na międzynarodowych imprezach.

W 1992 roku na mistrzostwach w Paryżu otrzymał złoty medal za formy walki w stylu południowym - Nan Chuan, srebrny medal za formę z szablą i brązowy medal za formę z włócznią. Rok później na mistrzostwach Francji wywalczył dwa złote medale. Kolejne trofea zdobył w 1994 i 1995 roku. W konkursie europejskim wu shu w Saint Maxime zajął pierwsze miejsce, na kolejnych mistrzostwach Francji sięgnął po złoty medal za formę w stylu małpy z kijem i srebrny medal za formę w stylu pijanego z mieczem, a w konkursie wu shu w Paryżu otrzymał srebrny medal za formę z cepem. W 1995 roku okazał się też najlepszy na Starym Kontynencie. Został wówczas mistrzem w stylu tai chi chuan chen.


© Szymon Starnawski



Wu shu to dla Nama nie tylko sposób na życie i zarabianie pieniędzy. Zdarza się, że sztuki walki ratują go z opresji. - Wiele razy ktoś mnie zaatakował - opowiada Nam. - Dużo podróżowałem po świecie i były także niebezpieczne sytuacje. Zaatakowano mnie w Nowym Jorku, Toronto, Afryce, Ameryce Łacińskiej. Ci, którzy ćwiczą wu shu, uczą się elementów walki składanych w układy pokazowe. Ich ciało dobrze reaguje, mają świetnie opanowaną samoobronę - tłumaczy.

Nam postanowił zarazić wu shu również Polaków. W Warszawie, przy ul. Raszyńskiej 22 prowadzi Szkołę Chińskich Sztuk Walki. - Jak to jest z Polakami ćwiczącymi wu shu? To chyba wygląda zupełnie inaczej niż w Chinach? - zastanawiam się. - Podstawową różnicą jest to, że w Polsce ludzie trenują teraz, ja w Chinach trenowałem o jedno pokolenie wcześniej. Ćwiczący w Europie chcą w krótkim tempie poznać jak najwięcej technik. My, w Chinach, zaczynaliśmy uprawianie wu shu jako dzieci. Można nas przyrównać w tej kategorii do orłów. Z kolei Europejczycy często zaczynają treningi nawet w wieku 40 lat. Jest więc oczywiste, że nie osiągną takich wyników jak my. Młodzież z kolei często korzysta z filmów instruktażowych zamieszczanych w Internecie, więc uczy się sama. Poza tym wu shu to też tradycja, ale dla Europejczyków nie ma ona takiego znaczenia jak dla nas. Mają do niej inne podejście - wyjaśnia Nam.



Wu shu to jednak nie wszystko. Drugą wielką miłością Nama jest aktorstwo. Po raz pierwszy zainteresował się kinem, kiedy w wiosce, w której mieszkał, został wyświetlony film. Z kolei on sam, będąc już w Polsce, zagrał w 1999 roku w filmie "Na koniec świata" w reżyserii Magdaleny Łazarkiewicz, gdzie wcielił się w postać fotografa.

- Potem zauważył mnie Janusz Józefowicz ze Studio Buffo i zaangażował do roli w spektaklu „Panna Tutli Putli”, a później w „Romeo i Julii”. W 2003 roku zagrałem w pierwszym serialu. Był to „Dziki”, w którym występował m.in. Bogusław Linda. Aktualnie współpracuję z Teatrem Ludowym w Krakowie, można mnie zobaczyć w sztuce „Hotel Westminster”. Zostałem również zaangażowany do produkcji filmu „Zgazu Tanoga”, który powstał na zlecenie Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego - opowiada Nam.



Zanim jednak na dobre osiedlił się w Warszawie, przez wiele lat mieszkał we Francji, do której uciekł... właśnie z Polski. Pierwszy raz do naszego kraju trafił pod koniec 1974 roku. Przyjechał na studia na Politechnice Gdańskiej, gdzie miał uczyć się budowy statków. Wówczas wyjazd na zagraniczną uczelnię był w Wietnamie jedyną szansą na uniknięcie poboru do wojska. Aby wyjazd stał się możliwy, młodzi Wietnamczycy musieli uzyskać jak najlepsze wyniki ze specjalnego egzaminu, po którym można było się ubiegać o zagraniczne stypendium. Dostawało je kilkanaście osób z całego kraju, ale Nam nie dawał za wygraną i wkrótce znalazł się wśród wybrańców.

W czasie pobytu w Polsce zaczął dawać pierwsze pokazy wu shu i otrzymywać za nie pieniądze. Nie spodobało się to komunistycznym nadzorcom, przed którymi Nam zmuszony był uciekać do Warszawy. Kiedy i tam przestało być bezpiecznie, przyjaciele Wietnamczyka zorganizowali mu tymczasowe ukrycie. Najpierw długie dni spędził w opuszczonym domu na zupełnym odludziu, pozbawiony dostępu do jedzenia i picia. Później trafił do klasztoru w Częstochowie, gdzie kolejne tygodnie spędził zamknięty w ciemnej komnacie. Po powrocie do stolicy okazało się, że polskie służby bezpieczeństwa mają na oku rodzinę żony Nama - Ani. Wspólnie podjęli więc decyzję o ubieganie się o azyl polityczny we Francji.

W 1982 roku wraz z żoną i córkami przeniósł się do Paryża, a następnie w okolice Nicei, gdzie zaczął uczyć wu shu. Okres francuski również nie należał do najłatwiejszych, ale kiedy w końcu rodzinie Nama udało się ustabilizować, trudno im było opuszczać Lazurowe Wybrzeże.

Dopytuję więc, czy zdarza mu się tęsknić za Francją, ale pogodnie odpowiada, że takie uczucie na szczęście mu nie towarzyszy. - Mam tam najbliższego przyjaciela, więc często odwiedzam Francję - mówi.

Rodzina Nama do Polski wróciła ostatecznie w 1994 roku. W czasie ostatnich lat pobytu we Francji, Nam z Anią zastanawiali się nad dalszą edukacją ich córek i uznali, że system francuski nie jest zadowalający. Ponadto ich małżeństwo przeżywało kryzys i żona Nama uznała, że pora coś zmienić. Pojawił się więc pomysł powrotu do Polski, który pomogła zorganizować Krysia - matka Ani. Rzeczywistość okazała się jednak bolesna. Na miejscu Nam i Ania napotkali na problemy mieszkaniowe, a kryzys w ich związku urósł do jeszcze większych rozmiarów i ostatecznie się rozstali. Wkrótce Nam zaczął na nowo układać sobie życie.

Zaintrygowana tym, jak Azjata czuje się w naszym dość zimnym i szarym kraju, pytam o Warszawę. I dostaję zaskakującą odpowiedź. - Uwielbiam to miasto! Jest mało ludzi, co bardzo mi się podoba. Warszawę można porównać do miasteczka w Chinach - śmieje się Nam, a ja razem z nim, bo dla kogoś, kto nigdy nie był w Azji, może brzmieć to nieco absurdalnie. - Ludzie w Polsce są przede wszystkim... fajni. Podoba mi się też, że jest tutaj dużo zieleni i że nic się nie dzieje - dodaje.

Choć mój rozmówca uwielbia miasto, to najlepiej czuje się we własnym domu. - To moje ulubione miejsce w Warszawie. Traktuję je jak świątynię, w której mogę odpocząć i odciąć się od świata - kończy.

Aleksandra Podógrska, dziennikarka naszemiasto.pl
  •  Komentarze

Komentarze (0)